W wieku trzynastu lat głód był moim codziennym towarzyszem.
Nie było nas stać na lunch, a ja przyzwyczaiłam się do gryzącej pustki. Aż pewnego dnia koleżanka z klasy to zauważyła. Bez słowa zaczęła przynosić mi jedzenie – kanapki zawinięte w serwetki, małe przekąski w plastikowych torebkach. Codziennie, jak w zegarku. Miała na imię Delilah. A potem, równie cicho, jak się pojawiła, zniknęła. Bez ostrzeżenia. Bez pożegnania. Po prostu… zniknęła.
Piętnaście lat później, pracując na komisariacie policji, zauważyłem jej nazwisko na harmonogramie przesłuchań. Zamarłem.
Delilah Sandford.
Kiedy weszła przez drzwi, ledwo ją rozpoznałem. Zniknęła jasnooka dziewczyna o złotych włosach. Jej włosy były teraz kruczoczarne i krótko przycięte. W oczach kryły się cienie. Wyglądała jak ktoś, kto przetrwał zbyt wiele burz.
Ale ona od razu mnie poznała.