Kiedy pod kryształowymi żyrandolami sali balowej Hawthorne rozległ się dźwięk pierwszego kieliszka szampana, Nathaniel Hawthorne pożałował, że w ogóle zignorował swoich doradców.
Chwycił poręcz antresoli, polerowany mosiądz wgryzał się w dłonie, i patrzył na spektakl rozgrywający się w dole. Cekiny błyszczały. Smokingi zlewały się w morze czerni i bieli. Śmiech narastał w wyćwiczonych crescendo. Kelnerzy przemykali między gośćmi z tacami z wytrawnym szampanem i kunsztownie ułożonymi przystawkami, a kwartet smyczkowy ukryty pod schodami z mechanicznym oddaniem powtarzał Vivaldiego.
To był dokładnie taki wieczór, jakiego świat oczekiwał od Nate’a Hawthorne’a – złotego architekta Doliny Krzemowej. Wizjonera technologicznego. Niechętnego filantropa. Miliardera, którego majątek netto zawsze zaokrąglano w górę, bo tak brzmiało lepiej.
Wyglądał jak należy. Czarny garnitur od Toma Forda. Muszka poluzowana na tyle, by sugerować przystępność. Buty wypolerowane na lustrzany połysk. W importowanym świetle wciąż dobrze się fotografował.
Ale człowiek, który zbudował firmy od zera i który kiedyś naginał rynki do swojej woli, poczuł się całkowicie nieobecny.
Jego uwaga przesunęła się poza zdjęcia inwestorów wysokiego ryzyka rechoczących zbyt głośno przy barze, aktorek uśmiechających się wymuszenie, senatorów udających, że nie chcą nawiązywać kontaktów.
Jego wzrok powędrował tam, gdzie hałas nie dotarł.
