Rankiem, gdy Rebecca Miller stała na sali sądowej na Manhattanie, jej głos nie drżał jak u kogoś szukającego litości, ani nie wznosił się z siłą kobiety proszącej o podziw. Niosł ciche niedowierzanie kogoś, kto wciąż nie potrafi pojąć, jak jej życie się zamknęło. „Niemowlę nie jadło prawie tydzień” – powiedziała cicho sędziemu. „Tej nocy przestał płakać w moich ramionach i myślałam, że umiera”. Gdy tylko te słowa wyszły z jej ust, wspomnienie powróciło z okrutną wyrazistością. Ciężar maleńkiego ciała na piersi, zimny strach wspinający się po kręgosłupie, pytanie, które nigdy nie przestało jej prześladować. Jak kobieta może dalej żyć, skoro uwierzyła, że pochowała własne dziecko?
Rebecca miała dwadzieścia pięć lat i urodziła się w podupadającym przemysłowym miasteczku w zachodniej Pensylwanii, gdzie zamknięto fabryki, a za nimi podążyła nadzieja. Przybyła do Nowego Jorku z jedną walizką pożyczoną od kuzyna, z sercem złamanym przez żal i pragnieniem tak silnym, że aż bolało ją oddychanie. Sześć tygodni wcześniej urodziła dziewczynkę, która przeżyła zaledwie kilka godzin. Lekarze w City General Hospital określili to jako wadę serca. Uprzejmy język nie złagodził cierpienia. Rebecca opuściła szpital z pustymi ramionami i ciałem wciąż gotowym wykarmić dziecko, którego już nie było.
