Jestem z Markiem od pięciu lat – kocham mężczyznę z dwójką dzieci i skomplikowaną przeszłością. Pojawiałam się na urodzinach, na plastrach, meczach piłki nożnej, przy odbiorze dzieci ze szkoły. Nigdy nie starałam się być ich matką, tylko pewnym głosem w pokoju. Wierzyłam, że miłość tkwi w stałości. Nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo stałam się niewidzialna.
Mia miała urodziny. Odwieźliśmy ją do domu mamy Marka, a ja zostałam zaproszona do środka, żeby zobaczyć jej prezenty. Śmiech, tort, balony. Nagle poczułam ucisk w piersi: na stole stał otwarty różowy zestaw do malowania. Rozpoznałam go od razu – ta sama naklejka, ten sam charakter pisma, który nabazgrałam, na wpół zdrapałam: „Dla Mii, od Lily”.
Sam zapakowałem ten prezent zaledwie tydzień wcześniej.
Nic nie powiedziałem. Nie chciałem jej psuć dnia ciosem w brzuch wywołanym dezorientacją. Ale w środku coś pękło.
Później zapytałem Marka – po cichu – czy dał ten prezent swojej byłej żonie, żeby udawać, że to jej. Zaśmiał się, jakbym dramatyzował. Ale nie.
W końcu przyznał: „Mii zależy na tym, żeby mama kupiła jej coś wyjątkowego. Ty już tyle robisz. Nie sądziłem, że to będzie miało znaczenie”.
Ale tak się stało.
Spędziłem tam pięć lat i nagle stałem się szumem w tle.